Jeśli ktokolwiek zastanawiał się, dlaczego nowe posty na blogu przestały pojawiać się kilka miesięcy temu, śpieszę z wyjaśnieniem. Otóż miałem do napisania kilka, nieco ważniejszych, tekstów. Pierwszym z nich była moja praca magisterska, której temat był tak przeraźliwie nudny, że zrezygnowałem z pomysłu zamieszczenia tu choćby fragmentu. No, ale praca już dawno obroniona, a wpisów jak nie było tak nie ma. Powodem był drugi tekst, który tworzę; a ten jest już o wiele ciekawszy niż poprzedni. Piszę bowiem książkę sci-fi. Póki co jestem na etapie korekty drugiej części (z planowanych czterech), tak więc, być może za jakiś (raczej dłuższy) czas będzie można mnie poczytać w ilościach znacznych. Dlatego też poświęcam cały swój wolny czas tylko powieści i nie mam czasu na bloga.
Ale pamiętam o nim i ostatnio wpadłem na pomysł całkiem nowej formuły, więc być może wkrótce coś zacznie się dziać :)
A jeśli ktoś chciałby poczytać fragment książki, to piszcie :)
Rozmyślnie
Blog autorski o tematyce politycznej, historycznej, ekonomicznej, filozoficznej i edukacyjnej.
niedziela, 15 marca 2015
niedziela, 13 kwietnia 2014
Samoograniczenie się Korwina-Mikke
Chociaż z reguły nie oglądam
telewizji, obejrzałem ostatnio reportaż jednej z popularniejszych,
komercyjnych stacji. Z powodu rozkręcającej się kampanii wyborczej
do Parlamentu Europejskiego, materiał ów dotyczył postaci pana
prezesa Janusza Korwin-Mikkego. Wrażenia naprawdę piorunujące, jak
usilnie media starają się zdyskredytować rosnącego w siłę
polityka, to już nie jest obśmiewanie, czy ciekawostka, to jest
paniczny strach, miotanie się i chwytanie najpodlejszych chwytów,
byle tylko oczernić Korwin-Mikkego w oczach społeczeństwa. W
reportażu tym nie było ani krztyny obiektywizmu, który powinien
cechować media. Przechodząc jednak ad rem dzisiejszego wpisu,
chciałbym skupić się na pewnej istotnej kwestii; mianowicie w
materiale tym, przytoczono wszystkie najbardziej kontrowersyjne
wypowiedzi prezesa, na przykład o posłance Grodzkiej, gejach,
upadku cywilizacji europejskiej, szkołach integracyjnych i
inwalidach. Za każdym razem, kiedy Korwin-Mikke wygłasza podobne, w
szerszym kontekście mniej lub bardziej słuszne, ale wyrwane z
całości wypowiedzi, dość szokujące kwestie, narasta
niewyobrażalny szum medialny i sztucznie wykreowane oburzenie
społeczeństwa. Można by z tego przekazu wywnioskować, że prezes
jest człowiekiem niespełna rozumu, a biorąc pod uwagę jego
antydemokratyczne poglądy i sympatię do jedynowładztwa,
wnioskować, że Korwin-Mikke chciałby zostać dyktatorem Polski i
dekretami wysłać gejów, inwalidów, transseksualistów i osoby
chore umysłowo do komór gazowych. Otóż, szanowni państwo, nic z
tych rzeczy. Zdanie pana Mikke na temat wyżej wymienionych grup to
tylko margines jego poglądów. Powiem więcej, w Polsce marzeń
prezesa KNP nawet najwyższe szarże rządzące krajem nie miałyby
instrumentów żeby takie działanie przeprowadzić. Ponieważ, o co
tak naprawdę chodzi prezesowi? O wolność, samodzielność,
różnorodność i samostanowienie narodu. W kraju, w którym ludzie
są wolni i odpowiedzialni to każdy decyduje o swoim losie, nie robi
tego urzędnik czy polityk. Dzisiaj nasza wolność jest mocno
ograniczona, ale jesteśmy już do tego przyzwyczajeni więc tego nie
zauważamy.
Dla lepszego zobrazowania mojej tezy posłużę się bliskim memu sercu przykładem szkoły. W jednej ze swych kontrowersyjnych wypowiedzi Korwin-Mikke uznał, że klasy integracyjne (czyli takie w których razem z w pełni sprawnymi uczniami chodzą uczniowie z lekkimi upośledzeniami fizycznymi czy umysłowymi) sprawiają, że zdrowi uczniowie uczą się gorzej niż klasy utworzone w całości z dzieci zdrowych. Osobiście nie zgadzam się z ową tezą, gdyż dane mi było uczyć w takich klasach i żadnych anomalii nie stwierdziłem. Wracając jednak do rzeczy, w wolnej Polsce istniałyby zarówno szkoły integracyjne jak i nieintegracyjne, tak jak obecnie i to wyłącznie rodzice, a nie żaden urzędnik, decydowaliby do jakiej szkoły dziecko posłać. Ponadto, to nauczyciele i dyrektorzy szkól decydowaliby o programach nauczania, nie byłoby prikazów z ministerstwa. To rodzice, nauczyciele, dyrektorzy i uczniowie decydowaliby o życiu szkoły, nie urzędnicy, ani politycy, a więc również nie prezes Mikke, jeśli byłby u władzy. To samo tyczy się wszystkich dziedzin życia. Korwin-Mikkke chce, żeby to sami zainteresowani decydowali o tym co jest dla nich lepsze, a nie urzędnicy i rząd za nasze pieniądze. Byłoby to swoiste samoograniczenie się władzy, nie do pojęcia w dzisiejszych realiach totalitarnej, a więc decydującej o niemal wszystkich aspektach życia obywateli, dyktatury większości.
Dla lepszego zobrazowania mojej tezy posłużę się bliskim memu sercu przykładem szkoły. W jednej ze swych kontrowersyjnych wypowiedzi Korwin-Mikke uznał, że klasy integracyjne (czyli takie w których razem z w pełni sprawnymi uczniami chodzą uczniowie z lekkimi upośledzeniami fizycznymi czy umysłowymi) sprawiają, że zdrowi uczniowie uczą się gorzej niż klasy utworzone w całości z dzieci zdrowych. Osobiście nie zgadzam się z ową tezą, gdyż dane mi było uczyć w takich klasach i żadnych anomalii nie stwierdziłem. Wracając jednak do rzeczy, w wolnej Polsce istniałyby zarówno szkoły integracyjne jak i nieintegracyjne, tak jak obecnie i to wyłącznie rodzice, a nie żaden urzędnik, decydowaliby do jakiej szkoły dziecko posłać. Ponadto, to nauczyciele i dyrektorzy szkól decydowaliby o programach nauczania, nie byłoby prikazów z ministerstwa. To rodzice, nauczyciele, dyrektorzy i uczniowie decydowaliby o życiu szkoły, nie urzędnicy, ani politycy, a więc również nie prezes Mikke, jeśli byłby u władzy. To samo tyczy się wszystkich dziedzin życia. Korwin-Mikkke chce, żeby to sami zainteresowani decydowali o tym co jest dla nich lepsze, a nie urzędnicy i rząd za nasze pieniądze. Byłoby to swoiste samoograniczenie się władzy, nie do pojęcia w dzisiejszych realiach totalitarnej, a więc decydującej o niemal wszystkich aspektach życia obywateli, dyktatury większości.
wtorek, 11 lutego 2014
Czy powinno się wypuścić Trynkiewicza?
Jedną z najważniejszych cech
człowieka dojrzałego jest odpowiedzialność. Człowiek musi
ponosić konsekwencje swoich czynów, a jeśli czyny te są błędne,
to i konsekwencje bywają tragiczne w skutkach. Błąd w tym
przypadku popełniło państwo polskie dwadzieścia pięć lat temu
zamieniając wyrok śmierci dla mordercy i gwałciciela-pedofila na
wyrok pozbawienia wolności, najwyższy w ówczesnym kodeksie karnym.
Obecnie, zamiast ponieść konsekwencje tamtych wyborów, rządzący
raz po raz popełniają kolejne błędy brnąc w tej sprawie coraz
głębiej. Mogę się tylko domyślać, że konsekwencje obecnych
działań państwa będą jeszcze dotkliwsze.
Jakie wyjścia
istnieją z zaistniałej obecnie sytuacji? Z prawnego punktu widzenia
wyjście jest tylko jedno, Mariusz Trynkiewicz odsiedział zasądzony
mu wyrok dwudziestu pięciu lat więzienia i z dniem dzisiejszym
staje się wolnym człowiekiem, czy rządzący i opinia publiczna
tego chcą czy nie. Jest to jedyne rozwiązanie zgodne z prawem, ale
że Polska nie jest państwem prawa od dawna, to rządzący miotają
się w coraz mniej finezyjnych próbach zatrzymania Trynkiewicza w
więzieniu. Najpierw tworząc specustawę rodem ze stalinizmu,
później znajdując rzekomo pornografię dziecięcą w celi
skazanego. Jak dla mnie, to cała sprawa skończy się w Strasburgu,
gdzie Trynkiewicz wysądzi od Polski wielomilionowe odszkodowanie.
Obym się mylił.
W takim razie kiedy popełniono
pierwszy błąd? Otóż popełniono dwadzieścia pięć lat temu, nie
wykonując prawomocnego wyroku sądu z klauzulą natychmiastowej
wykonalności. Trynkiewicz miał zawisnąć na stryczku. Teraz
dobrego wyjścia już nie ma. Albo pedofil wyjdzie na wolność i
kogoś zabije, albo jakiś ludowy „bohater” zabije Trynkiewicza i
sam pójdzie siedzieć, a w Polsce rozgorzeje publiczna dyskusja -
czy należy go ułaskawić? Albo Trynkiewicz poskarży się do
Trybunału Praw Człowieka i z pewnością sprawę wygra.
To właśnie dzieje się w państwie, w którym głos ludu jest ważniejszy od wyroków sądu.
To właśnie dzieje się w państwie, w którym głos ludu jest ważniejszy od wyroków sądu.
wtorek, 17 września 2013
Niewidzialna noga rynku
Opisywałem już na moim blogu mój stosunek do związków zawodowych. Przypomnę więc tylko, że jest on skrajnie negatywny. Ostatnie protesty odbywające się w Warszawie wykazały jedynie jak wielu mamy jeszcze w Polsce ludzi, którzy dają się nabrać na populistyczne hasła cwaniaków i demagogów. Żaden z tych ludzi nie zna elementarnych zasad rządzących ekonomią; otóż każda podwyżka płac wiąże się z dwoma reakcjami. Po pierwsze, pracodawca musi jakoś zdobyć pieniądze na owe podwyżki, musi więc podnieść ceny swoich produktów, prowadzi to do inflacji, czyli spadku siły nabywczej pieniądza. Co z tego, że więcej zarabiamy jeśli musimy przez to więcej wydawać? Błędne koło się zamyka. Drugą konsekwencją jest wypływanie pieniędzy z obrotu. Z większej wypłaty rząd otrzyma większe wpływy z podatków, gdyż podatek jest procentem od dochodu, a nie stałą kwotą, podobnie jest z cenami, ich wzrost spowoduje większe wpływy z tytułu podatku VAT. Co za tym idzie coraz mnie pieniędzy jest na rynku, a coraz więcej dostaje rząd, przeznaczając je na durne programy walki z bezrobociem lub budowę przepłaconych autostrad. Jeśli robotnicy chcą godnie żyć to niech zlikwidują darmozjadów ze związków zawodowych, którzy obciążają budżety ich przedsiębiorstw, wszystkim wyjdzie to tylko na dobre.
W ogóle sama idea związku zawodowego jest bez sensu. Na wolnym rynku przedstawiciele tej samej branży powinni ze sobą walczyć, konkurować na jakość i cenę, a nie zrzeszać się ze sobą.
Mam nadzieję, że kiedy w Polsce wreszcie zapanuje kapitalizm, związkowców rozdepcze wreszcie niewidzialna noga rynku.
W ogóle sama idea związku zawodowego jest bez sensu. Na wolnym rynku przedstawiciele tej samej branży powinni ze sobą walczyć, konkurować na jakość i cenę, a nie zrzeszać się ze sobą.
Mam nadzieję, że kiedy w Polsce wreszcie zapanuje kapitalizm, związkowców rozdepcze wreszcie niewidzialna noga rynku.
wtorek, 13 sierpnia 2013
Dług publiczny a rewolucja
Jakie czynniki doprowadziły do wybuchu
Wielkiej Rewolucji Francuskiej? Nauczeni komunistyczną szkołą
historii zapewne odpowiedzą państwo, że przyczyną Rewolucji był
ucisk stanu trzeciego przez króla, arystokrację i duchowieństwo. W
kasie państwa brakowało pieniędzy ze względu na olbrzymie wydatki
dworu królewskiego przez co lud francuski cierpiał głód. Nic
bardziej mylnego. Pamiętam jeszcze doskonały wykład świetnego
naukowca dr hab. D. Nawrota na temat przyczyn wybuchu rewolucji. Pan
Profesor rozrysował nam na tablicy budżet przedrewolucyjnej
Francji, wynikało z niego, że dochody z dóbr królewskich były
nieznacznie wyższe niż wydatki dworu, a to oznacza, że Wersal
wcale nie obciążał skarbu państwa; król i jego dwór się
samofinansowały. Nie mniej jednak budżet (pojęcie to miało
dopiero powstać za kilka lat, właśnie we Francji) się nie domykał
i państwo popadało w długi, z roku na rok coraz większe. Co było
przyczyną owych długów? Największe koszty Francja ponosiła na
obsługę zadłużenia. Pożyczki zaciągnięte na toczenie wielkich
wojen Siedmioletniej i wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych
nie miały z czego być spłacone gdyż państwo nie generowało
dochodów, były więc główną przyczyną bliskiego bankructwa
Francji i niezadowolenia jej mieszkańców.
Z podobną sytuacją mamy do czynienia w dzisiejszej Polsce, dług publiczny wciąż rośnie, minister finansów i premier chcą przekraczać kolejne progi ostrożnościowe, a były wiceminister finansów, Profesor Gomułka informuje, że realny, łączny dług publiczny przekracza 3 biliony złotych. Każdy kolejny budżet uchwalany jest z deficytem, państwo bez opamiętania się zadłuża. Nie jest to oczywiście nic nowego, w epoce wczesnonowożytnej, w Europie istniały tylko dwa państwa, które w pewnym okresie nie miały potężnych długów, ba, miały nawet pełne skarbce, były to Anglia rządzona przez sknerę Henryka VII, nieustannie obawiającego się, że ktoś zrzuci go z tronu oraz Państwo Zakonu Krzyżackiego, które utraciło jednak swoje bogactwo po bitwie pod Grunwaldem i drugim pokoju toruńskim, był to jeden z nielicznych przypadków w historii, kiedy jedno państwo szybko i bez komplikacji wypłaciło drugiemu kontrybucję zasądzoną w traktacie pokojowym. Jagiełło pożyczył następnie ów skarb Luksemburgom i tyle widzieliśmy te pieniądze, za to aż do czasów rozbiorów Rzeczpospolita panowała na Spiszu, który miał być zastawem. Kończąc dygresję, państwa od zawsze w historii były zadłużane przez władców, niemal zawsze pieniądze dysponowane przez królów i rządy nie należały do nich, jeśli któryś z wierzycieli zbyt mocno upominał się o zwrot pożyczki zaciągało się po prostu kolejny dług i spłacało się natręta. Dawniej najbardziej kosztowną imprezą była wojna, pozostałe wydatki państwa stanowiły margines, gdyż w tamtych czasach nie istniał socjalizm i jeśli jakaś upośledzona grupa społeczna nie potrafiła sama zarobić na swoje utrzymanie odchodziła w niebyt. Z drugiej strony wojny zdarzały się znacznie częściej niż dzisiaj toteż wydatków było niemało.
Obecnie Polska prowadzi tylko jedną (bezsensowną dość) wojnę, z której w każdej chwili moglibyśmy się wycofać, jednak to nie przez nią cierpi najbardziej nasz budżet. Głównym sprawcą wszelkiego zła jest ZUS. Dofinansowanie Zakładu Ubezpieczeń Społecznych stanowi największy wydatek naszego państwa. ZUS jest niewydolną piramidą finansową, która będzie chylić się ku upadkowi pociągając za sobą całe państwo. Twórcy systemu emerytalnego nie przewidzieli, że emerytów będzie coraz więcej, a dzieci będzie rodzić się coraz mniej i w końcu cały system się zawali, podniesienie wieku emerytalnego to tylko naklejenie plasterka na paskudnie jątrzącą się i krwawiącą ranę, które w dodatku wywołało uzasadnione protesty społeczne.
Powszechnie wiadomo, że w ZUSie nie ma żadnych pieniędzy, wszystkie wpłaty ściągane przymusowo od każdego pracownika w Polsce są (z potrąceniem pewnej kwoty na pensje dla urzędników, nowe budynki, komputery itp.) natychmiast wypłacane obecnym emerytom. Kiedy system się zawali? Za rok, dwa, dziesięć, a może za miesiąc.
Olbrzymi dług doprowadził do Rewolucji we Francji, czy taka sytuacja może powtórzyć się w Polsce?
Z podobną sytuacją mamy do czynienia w dzisiejszej Polsce, dług publiczny wciąż rośnie, minister finansów i premier chcą przekraczać kolejne progi ostrożnościowe, a były wiceminister finansów, Profesor Gomułka informuje, że realny, łączny dług publiczny przekracza 3 biliony złotych. Każdy kolejny budżet uchwalany jest z deficytem, państwo bez opamiętania się zadłuża. Nie jest to oczywiście nic nowego, w epoce wczesnonowożytnej, w Europie istniały tylko dwa państwa, które w pewnym okresie nie miały potężnych długów, ba, miały nawet pełne skarbce, były to Anglia rządzona przez sknerę Henryka VII, nieustannie obawiającego się, że ktoś zrzuci go z tronu oraz Państwo Zakonu Krzyżackiego, które utraciło jednak swoje bogactwo po bitwie pod Grunwaldem i drugim pokoju toruńskim, był to jeden z nielicznych przypadków w historii, kiedy jedno państwo szybko i bez komplikacji wypłaciło drugiemu kontrybucję zasądzoną w traktacie pokojowym. Jagiełło pożyczył następnie ów skarb Luksemburgom i tyle widzieliśmy te pieniądze, za to aż do czasów rozbiorów Rzeczpospolita panowała na Spiszu, który miał być zastawem. Kończąc dygresję, państwa od zawsze w historii były zadłużane przez władców, niemal zawsze pieniądze dysponowane przez królów i rządy nie należały do nich, jeśli któryś z wierzycieli zbyt mocno upominał się o zwrot pożyczki zaciągało się po prostu kolejny dług i spłacało się natręta. Dawniej najbardziej kosztowną imprezą była wojna, pozostałe wydatki państwa stanowiły margines, gdyż w tamtych czasach nie istniał socjalizm i jeśli jakaś upośledzona grupa społeczna nie potrafiła sama zarobić na swoje utrzymanie odchodziła w niebyt. Z drugiej strony wojny zdarzały się znacznie częściej niż dzisiaj toteż wydatków było niemało.
Obecnie Polska prowadzi tylko jedną (bezsensowną dość) wojnę, z której w każdej chwili moglibyśmy się wycofać, jednak to nie przez nią cierpi najbardziej nasz budżet. Głównym sprawcą wszelkiego zła jest ZUS. Dofinansowanie Zakładu Ubezpieczeń Społecznych stanowi największy wydatek naszego państwa. ZUS jest niewydolną piramidą finansową, która będzie chylić się ku upadkowi pociągając za sobą całe państwo. Twórcy systemu emerytalnego nie przewidzieli, że emerytów będzie coraz więcej, a dzieci będzie rodzić się coraz mniej i w końcu cały system się zawali, podniesienie wieku emerytalnego to tylko naklejenie plasterka na paskudnie jątrzącą się i krwawiącą ranę, które w dodatku wywołało uzasadnione protesty społeczne.
Powszechnie wiadomo, że w ZUSie nie ma żadnych pieniędzy, wszystkie wpłaty ściągane przymusowo od każdego pracownika w Polsce są (z potrąceniem pewnej kwoty na pensje dla urzędników, nowe budynki, komputery itp.) natychmiast wypłacane obecnym emerytom. Kiedy system się zawali? Za rok, dwa, dziesięć, a może za miesiąc.
Olbrzymi dług doprowadził do Rewolucji we Francji, czy taka sytuacja może powtórzyć się w Polsce?
piątek, 12 lipca 2013
Stosunki Polsko-Niemieckie na przestrzeni dziejów. Część II
Odzyskanie przez Polskę
niepodległości po I Wojnie Światowej nie mogło się powieść
bez, częściowej chociaż, współpracy z którymś z zaborców.
Polacy wykazali się tutaj prawdziwym majstersztykiem politycznym,
których bardzo niewiele mieliśmy w swojej historii. W początkowej
fazie wojny staliśmy bardziej po stronie państw centralnych, by
później, gdy ich klęska była już przesądzona, związać się z
ententą. I chociaż przysłanie Piłsudskiego przez Niemców
niebezpiecznie przypomina „bombardowanie” Rosji Leninem, to nam
wyszło to jednak znacznie bardziej in plus, niż naszemu wschodniemu
sąsiadowi. Faktem jest, że z powodu wydarcia Niemcom sporej części
ich terytorium - tak stosunkowo młodego jak Wielkopolska, jak i
całkiem już zrośniętego z niemieckim kręgiem kulturowym jakim
była część Górnego Śląska – spowodował, że stosunki
Polsko-Niemieckie w dwudziestoleciu międzywojennym nie układały
się najlepiej. Niemcy dążyli do odzyskania utraconych terenów,
byli sfrustrowani klęską i dobici olbrzymimi kontrybucjami, nic
więc dziwnego, że stronili od swych sąsiadów. Konflikt z
zachodnim sąsiadem odbił się również negatywnie na Polsce, wojna
celna dużo mocniej uderzyła w nasz biedny kraj niż we wciąż
bogate Niemcy. Co ciekawe, gwałtowne polepszenie się stosunków
dyplomatycznych z Niemcami przyniósł dopiero rok 1933, czyli
dojście do władzy Adolfa Hitlera. Z olbrzymią przyjemnością
przeczytałem niedawno książkę pana Zychowicza pt. „Pakt
Ribbentrop-Beck”, autor dowodzi w niej, że odrzucenie propozycji
Hitlera z 1939 roku było błędem politycznym. Według autora, Beck
powinien zgodzić się przystąpić do sojuszu z III Rzeszą, by
wspólnie wyeliminować Związek Radziecki, a dopiero potem zdradzić
nazistów i wspólnie z aliantami ich pokonać (proszę porównać
ten plan do przedstawionego wyżej działania w I Wojnie Światowej).
Zychowicz przedstawia również szereg dowodów na przyjazne relacje
między III Rzeszą a Polską przed rokiem 1939, zwraca uwagę na
fakt, uwielbienia jakim Hitler darzył Piłsudskiego, jakby na to nie
spojrzeć, obaj panowie byli socjalistami. Wiem, że dla
współczesnych Polaków, dla których Adolf Hitler jest synonimem
zła, to co właśnie piszę jest zbrodnią i zdradą Polski, jednak
takie są fakty historyczne, a z nimi trudno jest dyskutować.
Historia żadnego kraju nie jest kryształowa, nawet Polski.
Adolf Hitler na symbolicznym pogrzebie Józefa Piłsudskiego w Berlinie |
II
Wojna Światowa to bez wątpienia najczarniejszy epizod historii
sąsiedztwa Polski i Niemiec. Zbrodnie, której nasi sąsiedzi
dopuścili się na Polakach nie sposób wybaczyć, lub zapomnieć. To
właśnie zbrodnie okupacji hitlerowskiej w największym procencie
rzutują na współczesne postrzeganie Niemiec przez Polaków. Nawet
politycy (najczęściej PiS) wciąż traktują Niemców jako
krypto-nazistów czyhających tylko na to, by rzucić się Polsce do
gardła i odebrać nam Śląsk, Pomorze i Mazury. Co jest przyczyną
takiego myślenie? Odpowiedź jest bardzo prosta; tak jak większości
zła na świecie, tak i temu winni są komuniści. Po zakończeniu II
Wojny Światowej i przyznaniu Polsce „ziem odzyskanych”
propaganda komunistyczna wciąż dążyła do podsycania nastrojów
antyniemieckich. Polaków straszono, że gdyby nie bratnia pomoc
naszego radzieckiego sojusznika, Niemcy zaraz ponownie zaatakują
słabą Polskę i odbiorą jej swoje dawne ziemie. Była to jedna z
metod zacieśniania więzów między komunistyczną Polską a ZSRR.
Niechęć do Niemców podsycano na każdym kroku, a najlepszym
sposobem, by zaszczepić ją w ludziach jest nauka historii. W
komunistycznych szkołach uczono dzieci, że Niemcy to nasz
największy wróg od zawsze. Na wpół mityczna postać Wandy, która
nie chciała Niemca urosła do rangi bohaterki narodowej. Tak samo,
epizod z historii średniowiecznej z wygnaniem seniora Władysława
nazwanego Wygnańcem. Otóż wedle historii PRL bracia zbuntowali się
przeciw rządom Władysława bo był zły, a dlaczego był zły? Bo
miał żonę Niemkę! Swoją drogą faktycznie księżna Agnieszka
Babenberg pochodziła z Turyngii. Była też kobietą odważną,
dowodziła obroną Krakowa przed juniorami po klęsce i ucieczce
swego męża. I pomimo tego, co już wielokrotnie pisałem, że w
Piastowskim średniowieczu walczyliśmy ze wszystkimi naszymi
sąsiadami to właśnie Niemcy mieli być naszym nemesis.
Wychowane w ten sposób pokolenia wciąż myślą tymi kategoriami i potrzeba będzie jeszcze dużo czasu zanim Polacy uświadomią sobie, że bez bogatych Niemców nie będzie bogatej Polski. To właśnie współpraca gospodarcza i handlowa powinna towarzyszyć naszym stosunkom. Strategicznym partnerem Polski nie mogą być Stany Zjednoczone, które są daleko, nie mamy czego im zaoferować, a za śmierć polskich żołnierzy w ich bezsensownych wojnach otrzymujemy jedynie upokorzenia i inwigilację. Politycy powinni częściej spoglądać na Niemcy gdyż jako nasz najbogatszy sąsiad są doskonałym rynkiem zbytu polskich produktów. Szkoda tylko, że obecnie ten kraj powoli chyli się ku upadkowi zalewany przez muzułmanów. Kiedy Polacy wreszcie otrząsną się z postkomunistycznego otępienia będziemy już graniczyli z Kalifatem Saksonii i Emiratem Brandenburgii.
Wychowane w ten sposób pokolenia wciąż myślą tymi kategoriami i potrzeba będzie jeszcze dużo czasu zanim Polacy uświadomią sobie, że bez bogatych Niemców nie będzie bogatej Polski. To właśnie współpraca gospodarcza i handlowa powinna towarzyszyć naszym stosunkom. Strategicznym partnerem Polski nie mogą być Stany Zjednoczone, które są daleko, nie mamy czego im zaoferować, a za śmierć polskich żołnierzy w ich bezsensownych wojnach otrzymujemy jedynie upokorzenia i inwigilację. Politycy powinni częściej spoglądać na Niemcy gdyż jako nasz najbogatszy sąsiad są doskonałym rynkiem zbytu polskich produktów. Szkoda tylko, że obecnie ten kraj powoli chyli się ku upadkowi zalewany przez muzułmanów. Kiedy Polacy wreszcie otrząsną się z postkomunistycznego otępienia będziemy już graniczyli z Kalifatem Saksonii i Emiratem Brandenburgii.
niedziela, 7 lipca 2013
Stosunki Polsko-Niemieckie na przestrzeni dziejów
Utarł się stereotyp, o tym że
Polacy nie cierpią dwóch narodów – Rosjan i Niemców. Na temat
Rosjan już pisałem, dziś postaram się obiektywnie spojrzeć na
historię stosunków Polsko-Niemieckich.
Pierwsza, najbardziej znana bitwa naszego świeżo powstałego państwa to oczywiście bitwa pod Cedynią w 972 roku. Jest to najlepiej znane zwycięstwo Mieszka I nad wrogiem zewnętrznym, w którym to nasz książę pobił Niemców właśnie. Jednakże w owym okresie Niemcy Niemcom nie byli równi, Cesarstwo już wtedy nie było silnie scentralizowanym państwem, a poszczególni margrabiowie lubili działać na własną rękę. Dlatego też bitwa pod Cedynią nie była częścią wojny Polsko-Niemieckiej, tylko sporu Mieszka z margrabią Hodonem, który zaniepokojony był wzrostem siły i podbojami polańskiego księcia. Historia wczesnego średniowiecza pełna jest przelotnych sojuszy, łupieżczych najazdów, mniejszych i większych wypraw; przywoływanie ich wszystkich nie ma większego sensu, skupię się więc na jednej z ciekawszych wypraw cesarza Henryka V na państwo Bolesława Krzywoustego. Wojnę tą rewelacyjnie opisał Gall Anonim w swojej kronice, a jednym z bardziej interesujących jej momentów jest obrona Głogowa, podczas której cesarz za kilka dni rozejmu nakazał wydanie z grodu zakładników, po czym w trakcie szturmu przywiązał ich do machin oblężniczych. Źródła przedstawiają bohaterską obronę Głogowian i ich poświęcenie z powodu utraty bliskich, którzy zginęli z ich własnych rąk. Rzadziej już mówi się o tym, że wśród Głogowian było wielu zwolenników księcia Zbigniewa, brata Bolesława, który namówił Henryka V do ataku na Polskę. Głogowianie słali poselstwa do Krzywoustego z zapytaniem czy mają bronić się czy ustąpić cesarzowi; odpowiedź księcia, który notabene obozował z armią blisko grodu, była jasna: jeśli ustąpią to on osobiście ich wszystkich powywiesza. Jak widać strach przed własnym księciem był większy niż lęk przed cesarskim rycerstwem i broń psychologiczna w postaci przywiązanych do machin synów. Niektóre źródła podają, że wyprawa Henryka V zakończyła się walną bitwą na Psim Polu pod Wrocławiem, jednak historycy od dawna zapewniają, że bitwy takowej w rzeczywistości nie było.
Przejdźmy teraz nieco dalej w epoce średniowiecznej i przyjrzyjmy się konfliktom Polsko-Krzyżackim. Zakon Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego sprowadzony został na ziemię chełmińską przez księcia mazowieckiego Konrada (niewielu wie, że został on do tego namówiony przez Henryka Brodatego). Krzyżacy szybko uporali się z zagrażającym od dawna Mazowszu pogańskim Prusom i przystąpili do organizacji własnego państwa. Wyrzuceni już z Wenecji i Węgier znaleźli w końcu swoją ziemię obiecaną germanizując wschodnie wybrzeże Bałtyku. Współpraca Polsko-Krzyżacka układała się początkowo pomyślnie, Piastowscy książęta mieli wygodną wymówkę by nie brać udziału w wyprawach do Ziemi Świętej, gdyż krucjatowali sobie na Prusów i Jaćwięgów u boku potężnego, krzyżackiego sojusznika. Prawdziwe problemy rozpoczęły się za panowania Władysława Łokietka. Postać ta dość ciekawa, choć przez wielu jest nieco przeceniana, faktem jest, że Łokietek był niezwykle uparty, żył długo (przeżył wszystkich swoich politycznych oponentów) i miał genialnego syna; ale niestety Pomorze Gdańskie utracił. Ziemie te zagrożone przez najazd Brandenburczyków (Niemcy) Łokietek zlecił obronić swoim lennikom – Krzyżakom (też Niemcy), lennicy z zadania wywiązali się brawurowo, ale Władysław nie miał w jaki sposób im zapłacić za ich walkę. Dlatego też Krzyżacy zajętego przez siebie Pomorza Polsce nie oddali odcinając ją tym samym od Morza. Bitwa z Krzyżakami pod Płowcami również nie była ogromnym zwycięstwem, ot rozbiliśmy straż tylną armii zakonnej, jednak bitwa ta została rozbuchana przez polską propagandę do roli wielkiej wiktorii. Do kolejnej większej konfrontacji miało dojść dopiero za panowania Władysława Jagiełły, sądy i przepychanki dyplomatyczne za Kazimierza Wielkiego pomijam, gdyż byłyby dla czytelnika nudne. Wielka Wojna z Zakonem Krzyżackim i jej zwieńczenie pod Grunwaldem w 1410 roku była niewątpliwie jednym z największych wydarzeń w historii Europy. Polacy i Litwini dokonali czynu niemal niemożliwego; ale jak często bywa z wielkimi zwycięstwami tak i to nie zostało należycie wykorzystane. Nie udało się zdobyć Malborka, nie odzyskaliśmy Pomorza Gdańskiego. Zwycięstwo miało jednak olbrzymie znaczenie propagandowe, złamaliśmy potęgę Zakonu i przekonaliśmy Europę, że pomimo przymierza z pogańską, do niedawna, Litwą Bóg jest po naszej stronie. Dlatego też siły Krzyżaków przestały być wzmacniane przez rycerstwo z Europy Zachodniej i musieli oni zacząć polegać na żołnierzach najemnych, których lojalność była wątpliwa, co wykorzystał Kazimierz Jagiellończyk podczas Wojny Trzynastoletniej odbijając Gdańsk, ale już nie w Pomorzu Gdańskim, lecz w Prusach Królewskich, ot taka zmiana nomenklaturowa po ponad stuletnim panowaniu Krzyżaków. Zadajmy teraz pytanie: czy Krzyżacy dążyli do zniszczenia Polski, pognębienia jej, wymazania z mapy Europy? Oczywiście nie! Krzyżacy dążyli najpierw do przetrwania, później do powiększenia swego terytorium, a w końcu do ustabilizowania swojej potęgi. Posiadając olbrzymi potencjał militarny, sprawną, zakonną organizację i posłusznych zakonników zamiast butnych rycerzy, a także środki finansowe (skarbiec zakonny do pokoju toruńskiego, obok skarbca króla Anglii Henryka VII był jedynym w historii późnośredniowiecznej i nowożytnej Europy, który był zawsze pełen i nieobciążony długami) Krzyżacy mogli zrealizować te cele i byliby imbecylami politycznymi gdyby tego nie zrobili. Królestwo Polskie, jako kraj chrześcijański, z definicji nie mógł być celem ich ataków, gdyż ich misją była walka z poganami; sama Polska dawała im preteksty do ataku nie wywiązując się ze zobowiązań lub zawierając przymierza z pogańską Litwą (mam na myśli czasy Łokietka, nie Jagiełły). Poza wojnami z Polską, Krzyżacy wojowali z wieloma innymi krajami, np. Litwą czy Danią, ich głównym celem nie były biedne Kujawy czy ziemia dobrzyńska, ale panowanie nad Bałtykiem.
Kolejni Jagiellonowie złamali potęgę Krzyżaków i podporządkowali ich sobie już jako świeckie, luterańskie Prusy Książęce. Również niebezpieczne Cesarstwo stało się zlepkiem małych ksiąstewek, spośród których Korona graniczyła jedynie z ubogą, słabą Brandenburgią, która już w średniowieczu zdążyła nieco napsuć nam krwi, ale były to raczej lokalne i mało znaczące epizody, jak na przykład zamordowanie Przemysła II (w sumie nieco przypadkowe). We wczesnej epoce nowożytnej stosunki Polsko-Niemieckie ograniczają się do kontaktów dyplomatycznych z Habsburgami. I tutaj rzecz jest zaskakująca, pomijając wyprawę arcyksięcia Maksymiliana po koroną po rozdwojonej elekcji, nie ma przypadku wojny między Rzeczpospolitą a Cesarzem. Pomimo sporej niechęci polskiej szlachty do Habsburgów, która zawsze wzbraniała się przed elekcją przedstawiciela tego rodu na króla i dostawała białej gorączki podczas małżeństw Zygmunta III z Anną, następnie Konstancją (tutaj doszedł problem pokrewieństwa, gdyż obie królowe były rodzonymi siostrami) oraz Władysława IV z Cecylią Renatą. Sojusz polityczny i wojskowy Rzeczpospolitej i państwa Habsburgów kwitł w najlepsze, cesarz pomógł nam nawet zbrojnie w trakcie Potopu Szwedzkiego, a my powstrzymaliśmy się od zaatakowania go podczas Wojny Trzydziestoletniej choć mieliśmy doskonałe warunki do zajęcia Śląska. Wracając do Potopu Szwedzkiego, to od tego wydarzenia, a raczej od traktatów welawsko-bydgoskich zaczyna się historia naszego przyszłego arcy-wroga, ale o tym później. Należy tylko wspomnieć, że w zamian z odejście Brandenburgii od sojuszu ze Szwedami, który kwitł w najlepsze, czego dowodem może być klęska Jana Kazimierza pod Warszawą, król zrzekł się zwierzchności lennej nad Prusami Książęcymi, co było brzemienne w skutkach. Wracając do przyjaźni Polsko-Habsburskiej; jej apogeum przypadło za panowania Jana III Sobieskiego. Król ten miał niebywałą sposobność zniszczenia Austrii, figurował bowiem jako element planu króla Francji Ludwika XIV, z którym to Rzeczpospolita miał zawrzeć sojusz w celu pokonania Habsburgów. Tu trzeba wspomnieć, że już Władysław IV, Jan Kazimierz i Jan III Sobieski mieli za żony Francuzki, więc widoczne jest tu przeorientowanie polityczne. Sobieski pozostał jednak wierny cesarzowi i ocalił go od nieuchronnej klęski z rąk Turków w 1683 roku, a nawet pomógł mu odbić z ich rąk Węgry nie otrzymując prawie nic w zamian. Kiedy Rzeczpospolita chyliła się ku upadkowi pod rządami Sasów, królów wprawdzie miernych, ale z pewnym potencjałem u naszych boków rośli potężni sąsiedzi. W XVIII wieku nasz kraj nie nadawał się już do rządzenia, samowola oligarchów magnackich i zrywanie sejmów pokonałaby nawet najgenialniejszego przywódcę, a co dopiero fajtłapowatych Augustów. Nieuchronną koleją rzeczy demokracja przeradza się w ochlokrację, a tę może uzdrowić tylko tyrania. Tak też stało się W Polsce. Nic dziwnego, że wśród rozbiorców były aż dwa państwa niemieckie, po prostu (poza Turcją i Rosją) Rzp-lita z innymi nie graniczyła, a co ma zrobić silny i dobrze rządzony kraj, który potrzebuje terenów do ekspansji, kiedy bod bokiem ma kolosa w stanie agonii? Rozbiory były faktycznie tragedią dla Polski, ale zadziałały też jak kubeł zimnej wody dla Polaków. Tylko dzięki nim do głosu mogli dojść bohaterowie, którzy w innych okolicznościach nigdy nie mogliby zaistnieć, jednak za bardzo odbiegłem od tematu.
Po zawierusze napoleońskiej, w drugiej połowie XIX wieku rozpoczyna się w całej Europie proces budzenia się świadomości narodowej. Dopiero od tego momentu możemy mówić od stosunkach jednego narodu do drugiego, wszystkie wydarzenia wcześniejsze były tylko decyzjami niewielkiej grupy rządzących, a państwa de facto należały do swoich władców. Proces ten zaczął dotyczyć zarówno Polaków jak i Niemców, a co mieli zrobić rządzący, kiedy w ich własnym kraju zaczyna powstawać grupa świadoma swej obcości i dążąca do oderwania się? Zabór pruski i austriacki są idealnym przykładem dwóch dróg rozwiązania tego problemu. W wieloetnicznym tyglu kulturowym Cesarstwa Austriackiego Polacy stanowili niewielką część problemu, dlatego też Wiedeń zdecydował się na formę federalistyczną, poszczególne kraje Habsburskie otrzymywały swobody i autonomię, zaczęły działać sejmy krajowe o ograniczonych kompetencjach, mógł rozwijać się polski język, szkolnictwo i kultura, nic dziwnego, że akurat w tym zaborze u władzy utrzymali się konserwatyści, zwłaszcza, że gorące głowy zostały ścięte w trakcie rabacji. Z kolei Prusy mogły pozwolić sobie na rozwiązanie problemu poprzez dociśnięcie śruby, tępiono polski język, szkolnictwo, samorządność. Poprzez germanizację starano się zmienić Polaków w Niemców, zaczęły działać takie organizacje jak Hakata, a symbolami tych czasów stały się strajkujące dzieci z Wrześni i wóz Drzymały.
Pierwsza, najbardziej znana bitwa naszego świeżo powstałego państwa to oczywiście bitwa pod Cedynią w 972 roku. Jest to najlepiej znane zwycięstwo Mieszka I nad wrogiem zewnętrznym, w którym to nasz książę pobił Niemców właśnie. Jednakże w owym okresie Niemcy Niemcom nie byli równi, Cesarstwo już wtedy nie było silnie scentralizowanym państwem, a poszczególni margrabiowie lubili działać na własną rękę. Dlatego też bitwa pod Cedynią nie była częścią wojny Polsko-Niemieckiej, tylko sporu Mieszka z margrabią Hodonem, który zaniepokojony był wzrostem siły i podbojami polańskiego księcia. Historia wczesnego średniowiecza pełna jest przelotnych sojuszy, łupieżczych najazdów, mniejszych i większych wypraw; przywoływanie ich wszystkich nie ma większego sensu, skupię się więc na jednej z ciekawszych wypraw cesarza Henryka V na państwo Bolesława Krzywoustego. Wojnę tą rewelacyjnie opisał Gall Anonim w swojej kronice, a jednym z bardziej interesujących jej momentów jest obrona Głogowa, podczas której cesarz za kilka dni rozejmu nakazał wydanie z grodu zakładników, po czym w trakcie szturmu przywiązał ich do machin oblężniczych. Źródła przedstawiają bohaterską obronę Głogowian i ich poświęcenie z powodu utraty bliskich, którzy zginęli z ich własnych rąk. Rzadziej już mówi się o tym, że wśród Głogowian było wielu zwolenników księcia Zbigniewa, brata Bolesława, który namówił Henryka V do ataku na Polskę. Głogowianie słali poselstwa do Krzywoustego z zapytaniem czy mają bronić się czy ustąpić cesarzowi; odpowiedź księcia, który notabene obozował z armią blisko grodu, była jasna: jeśli ustąpią to on osobiście ich wszystkich powywiesza. Jak widać strach przed własnym księciem był większy niż lęk przed cesarskim rycerstwem i broń psychologiczna w postaci przywiązanych do machin synów. Niektóre źródła podają, że wyprawa Henryka V zakończyła się walną bitwą na Psim Polu pod Wrocławiem, jednak historycy od dawna zapewniają, że bitwy takowej w rzeczywistości nie było.
Przejdźmy teraz nieco dalej w epoce średniowiecznej i przyjrzyjmy się konfliktom Polsko-Krzyżackim. Zakon Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego sprowadzony został na ziemię chełmińską przez księcia mazowieckiego Konrada (niewielu wie, że został on do tego namówiony przez Henryka Brodatego). Krzyżacy szybko uporali się z zagrażającym od dawna Mazowszu pogańskim Prusom i przystąpili do organizacji własnego państwa. Wyrzuceni już z Wenecji i Węgier znaleźli w końcu swoją ziemię obiecaną germanizując wschodnie wybrzeże Bałtyku. Współpraca Polsko-Krzyżacka układała się początkowo pomyślnie, Piastowscy książęta mieli wygodną wymówkę by nie brać udziału w wyprawach do Ziemi Świętej, gdyż krucjatowali sobie na Prusów i Jaćwięgów u boku potężnego, krzyżackiego sojusznika. Prawdziwe problemy rozpoczęły się za panowania Władysława Łokietka. Postać ta dość ciekawa, choć przez wielu jest nieco przeceniana, faktem jest, że Łokietek był niezwykle uparty, żył długo (przeżył wszystkich swoich politycznych oponentów) i miał genialnego syna; ale niestety Pomorze Gdańskie utracił. Ziemie te zagrożone przez najazd Brandenburczyków (Niemcy) Łokietek zlecił obronić swoim lennikom – Krzyżakom (też Niemcy), lennicy z zadania wywiązali się brawurowo, ale Władysław nie miał w jaki sposób im zapłacić za ich walkę. Dlatego też Krzyżacy zajętego przez siebie Pomorza Polsce nie oddali odcinając ją tym samym od Morza. Bitwa z Krzyżakami pod Płowcami również nie była ogromnym zwycięstwem, ot rozbiliśmy straż tylną armii zakonnej, jednak bitwa ta została rozbuchana przez polską propagandę do roli wielkiej wiktorii. Do kolejnej większej konfrontacji miało dojść dopiero za panowania Władysława Jagiełły, sądy i przepychanki dyplomatyczne za Kazimierza Wielkiego pomijam, gdyż byłyby dla czytelnika nudne. Wielka Wojna z Zakonem Krzyżackim i jej zwieńczenie pod Grunwaldem w 1410 roku była niewątpliwie jednym z największych wydarzeń w historii Europy. Polacy i Litwini dokonali czynu niemal niemożliwego; ale jak często bywa z wielkimi zwycięstwami tak i to nie zostało należycie wykorzystane. Nie udało się zdobyć Malborka, nie odzyskaliśmy Pomorza Gdańskiego. Zwycięstwo miało jednak olbrzymie znaczenie propagandowe, złamaliśmy potęgę Zakonu i przekonaliśmy Europę, że pomimo przymierza z pogańską, do niedawna, Litwą Bóg jest po naszej stronie. Dlatego też siły Krzyżaków przestały być wzmacniane przez rycerstwo z Europy Zachodniej i musieli oni zacząć polegać na żołnierzach najemnych, których lojalność była wątpliwa, co wykorzystał Kazimierz Jagiellończyk podczas Wojny Trzynastoletniej odbijając Gdańsk, ale już nie w Pomorzu Gdańskim, lecz w Prusach Królewskich, ot taka zmiana nomenklaturowa po ponad stuletnim panowaniu Krzyżaków. Zadajmy teraz pytanie: czy Krzyżacy dążyli do zniszczenia Polski, pognębienia jej, wymazania z mapy Europy? Oczywiście nie! Krzyżacy dążyli najpierw do przetrwania, później do powiększenia swego terytorium, a w końcu do ustabilizowania swojej potęgi. Posiadając olbrzymi potencjał militarny, sprawną, zakonną organizację i posłusznych zakonników zamiast butnych rycerzy, a także środki finansowe (skarbiec zakonny do pokoju toruńskiego, obok skarbca króla Anglii Henryka VII był jedynym w historii późnośredniowiecznej i nowożytnej Europy, który był zawsze pełen i nieobciążony długami) Krzyżacy mogli zrealizować te cele i byliby imbecylami politycznymi gdyby tego nie zrobili. Królestwo Polskie, jako kraj chrześcijański, z definicji nie mógł być celem ich ataków, gdyż ich misją była walka z poganami; sama Polska dawała im preteksty do ataku nie wywiązując się ze zobowiązań lub zawierając przymierza z pogańską Litwą (mam na myśli czasy Łokietka, nie Jagiełły). Poza wojnami z Polską, Krzyżacy wojowali z wieloma innymi krajami, np. Litwą czy Danią, ich głównym celem nie były biedne Kujawy czy ziemia dobrzyńska, ale panowanie nad Bałtykiem.
Kolejni Jagiellonowie złamali potęgę Krzyżaków i podporządkowali ich sobie już jako świeckie, luterańskie Prusy Książęce. Również niebezpieczne Cesarstwo stało się zlepkiem małych ksiąstewek, spośród których Korona graniczyła jedynie z ubogą, słabą Brandenburgią, która już w średniowieczu zdążyła nieco napsuć nam krwi, ale były to raczej lokalne i mało znaczące epizody, jak na przykład zamordowanie Przemysła II (w sumie nieco przypadkowe). We wczesnej epoce nowożytnej stosunki Polsko-Niemieckie ograniczają się do kontaktów dyplomatycznych z Habsburgami. I tutaj rzecz jest zaskakująca, pomijając wyprawę arcyksięcia Maksymiliana po koroną po rozdwojonej elekcji, nie ma przypadku wojny między Rzeczpospolitą a Cesarzem. Pomimo sporej niechęci polskiej szlachty do Habsburgów, która zawsze wzbraniała się przed elekcją przedstawiciela tego rodu na króla i dostawała białej gorączki podczas małżeństw Zygmunta III z Anną, następnie Konstancją (tutaj doszedł problem pokrewieństwa, gdyż obie królowe były rodzonymi siostrami) oraz Władysława IV z Cecylią Renatą. Sojusz polityczny i wojskowy Rzeczpospolitej i państwa Habsburgów kwitł w najlepsze, cesarz pomógł nam nawet zbrojnie w trakcie Potopu Szwedzkiego, a my powstrzymaliśmy się od zaatakowania go podczas Wojny Trzydziestoletniej choć mieliśmy doskonałe warunki do zajęcia Śląska. Wracając do Potopu Szwedzkiego, to od tego wydarzenia, a raczej od traktatów welawsko-bydgoskich zaczyna się historia naszego przyszłego arcy-wroga, ale o tym później. Należy tylko wspomnieć, że w zamian z odejście Brandenburgii od sojuszu ze Szwedami, który kwitł w najlepsze, czego dowodem może być klęska Jana Kazimierza pod Warszawą, król zrzekł się zwierzchności lennej nad Prusami Książęcymi, co było brzemienne w skutkach. Wracając do przyjaźni Polsko-Habsburskiej; jej apogeum przypadło za panowania Jana III Sobieskiego. Król ten miał niebywałą sposobność zniszczenia Austrii, figurował bowiem jako element planu króla Francji Ludwika XIV, z którym to Rzeczpospolita miał zawrzeć sojusz w celu pokonania Habsburgów. Tu trzeba wspomnieć, że już Władysław IV, Jan Kazimierz i Jan III Sobieski mieli za żony Francuzki, więc widoczne jest tu przeorientowanie polityczne. Sobieski pozostał jednak wierny cesarzowi i ocalił go od nieuchronnej klęski z rąk Turków w 1683 roku, a nawet pomógł mu odbić z ich rąk Węgry nie otrzymując prawie nic w zamian. Kiedy Rzeczpospolita chyliła się ku upadkowi pod rządami Sasów, królów wprawdzie miernych, ale z pewnym potencjałem u naszych boków rośli potężni sąsiedzi. W XVIII wieku nasz kraj nie nadawał się już do rządzenia, samowola oligarchów magnackich i zrywanie sejmów pokonałaby nawet najgenialniejszego przywódcę, a co dopiero fajtłapowatych Augustów. Nieuchronną koleją rzeczy demokracja przeradza się w ochlokrację, a tę może uzdrowić tylko tyrania. Tak też stało się W Polsce. Nic dziwnego, że wśród rozbiorców były aż dwa państwa niemieckie, po prostu (poza Turcją i Rosją) Rzp-lita z innymi nie graniczyła, a co ma zrobić silny i dobrze rządzony kraj, który potrzebuje terenów do ekspansji, kiedy bod bokiem ma kolosa w stanie agonii? Rozbiory były faktycznie tragedią dla Polski, ale zadziałały też jak kubeł zimnej wody dla Polaków. Tylko dzięki nim do głosu mogli dojść bohaterowie, którzy w innych okolicznościach nigdy nie mogliby zaistnieć, jednak za bardzo odbiegłem od tematu.
Po zawierusze napoleońskiej, w drugiej połowie XIX wieku rozpoczyna się w całej Europie proces budzenia się świadomości narodowej. Dopiero od tego momentu możemy mówić od stosunkach jednego narodu do drugiego, wszystkie wydarzenia wcześniejsze były tylko decyzjami niewielkiej grupy rządzących, a państwa de facto należały do swoich władców. Proces ten zaczął dotyczyć zarówno Polaków jak i Niemców, a co mieli zrobić rządzący, kiedy w ich własnym kraju zaczyna powstawać grupa świadoma swej obcości i dążąca do oderwania się? Zabór pruski i austriacki są idealnym przykładem dwóch dróg rozwiązania tego problemu. W wieloetnicznym tyglu kulturowym Cesarstwa Austriackiego Polacy stanowili niewielką część problemu, dlatego też Wiedeń zdecydował się na formę federalistyczną, poszczególne kraje Habsburskie otrzymywały swobody i autonomię, zaczęły działać sejmy krajowe o ograniczonych kompetencjach, mógł rozwijać się polski język, szkolnictwo i kultura, nic dziwnego, że akurat w tym zaborze u władzy utrzymali się konserwatyści, zwłaszcza, że gorące głowy zostały ścięte w trakcie rabacji. Z kolei Prusy mogły pozwolić sobie na rozwiązanie problemu poprzez dociśnięcie śruby, tępiono polski język, szkolnictwo, samorządność. Poprzez germanizację starano się zmienić Polaków w Niemców, zaczęły działać takie organizacje jak Hakata, a symbolami tych czasów stały się strajkujące dzieci z Wrześni i wóz Drzymały.
Koniec części pierwszej
Subskrybuj:
Posty (Atom)